Skye Trail

Przez wyspę Skye biegnie trudny, nieoficjalny szlak dedykowany doświadczonym wędrowcom górskim. Przechodzi on przez niektóre z najpiękniejszych krajobrazów na tej sławnej wyspie – a tak naprawdę w całej Wielkiej Brytanii. Trasa prowadzi głównie przez niesamowity Trotternish Ridge, a później w cieniu Cuillin wiedzie przez niezwykłe i mało odwiedzane klify przybrzeżne, stromymi ścieżkami wzdłuż wysokich urwisk przechodzi przez tajemnicze opuszczone wioski zniszczone podczas okrutnych Highland Clearances.

Wyzwanie

Ponad rok temu z moim przyjacielem Maćkiem wpadliśmy na pomysł, aby sprawdzić nasze siły na tak zwanym Skye Trail. Trekking w szkockich Highlands – kilka dni marszu z plecakiem, najprawdopodobniej w deszczu, ewentualnie mżawce lub/i silnym wietrze, noclegi w namiocie czasem na kampingu, częściej na dziko. Chce się tu podzielić kilkoma zdjęciami i doświadczeniami z tej wyprawy, którą w końcu udało się zrealizować w 2022 roku. Jedyny wspólny możliwy termin na wyjazd przypadał na początek lipca. Lipiec i sierpień są najcieplejszymi miesiącami w Szkocji. Charakteryzuje je też jednak największa ilość opadów. Pod tym względem lepiej byłoby zaplanować wyprawę na kwiecień lub maj, co sami odczuliśmy dość intensywnie, ale o tym później. Warto pamiętać że sezon na meszki (midges) zaczyna się pod koniec maja. Jego kumulacja przypada na sierpień i wrzesień. Tak … urocze miejsce ….

Na szlaku nie ma oznakowania, a wiele odcinków nie posiada nawet wytyczonej ścieżki. Trasa obejmuje długie trawersowanie grzbietem – wyczerpującą podróż bez łatwych możliwości ucieczki. Inne fragmenty przecinają strumienie, które stają się niedostępne w czasie powodzi.

Dzień pierwszy

Centrum logistycznym Skye jest Portree. Można się tam dostać autobusem lub pociągiem. Po wylądowaniu w Glasgow o trzeciej w nocy ulokowaliśmy się w pociągu z zamiarem przespania większości trasy. Plan o tyle chytry co nierealny, bo okazało się, że na trasie należy dwukrotnie się przesiąść. Podróż koleją w Szkocji jest przyjemnym doświadczeniem. Pociągi odjeżdżają punktualnie więc przesiadki nie stanowią problemów. W naszym wagonie było sporo wolnych miejsc. Załoga życzliwa i pomocna. W wagonach można z łatwością naładować telefon. Bilety najlepiej kupować wcześniej, online (https://www.omio.com/ i https://www.citylink.co.uk/). Google Maps doskonale wyszukuje odpowiednie połączenia. Nie namierzyliśmy wagonu restauracyjnego.

Kilka lat temu w bagażu rejestrowanym, w samolocie do Oslo, przewiozłem kartridż do kuchenki gazowej. Podobno lecąc przez krakowskie Balice nadal można to zrobić, ale postanowiliśmy dla ogólnego dobra nie ryzykować. Stąd pierwszym punktem programu po dotarciu do Portree było zakupienie dwóch małych butli do JetBoil, w sklepie outdoorowym Inside Out (https://goo.gl/maps/wZ2gGfkD66e71cNZ9). Dalej czekał już nas tylko ostatni autobus na północ wyspy, gdzie po niespełna 24 godzinach od wyjazdu z domu, pod charakterystyczną czerwoną budką telefoniczną (57,68421° N, 6,32705° W) zaczęliśmy naszą wędrówkę trasą Rubha Hunish. Większość osób (w tym grupa młodzieniaszków, która wysiadła z nami z autobusu i chytrze popędziła do celu) decyduje się na nocleg na klifie (Meall Tuath) w małym białym domku (57,70127° N, 6,34456° W). 3-4 osób mogą tam wygodnie przenocować. Do dysozycji są drewniane łóżka i kuchnia. My zdecydowaliśmy się zejść około 100 metrów w dół, na najdalej wysunięty na północ kraniec wyspy i tam (57,70369° N, 6,34416° W) rozbić nasze namioty. Uwielbiam biwakowanie i nocowałem już w wielu dzikich miejscach. Hunish na końcu półwyspu Trotternish, w otoczeniu gór i morza, zaliczam do jednego z najpiękniejszych.

Dzień drugi

Plan na dzień pierwszy nie był szczególnie ambitny. Niespełna dwie godziny marszu. Biwak w malowniczym miejscu. Odsypianie podróży i nabranie sił na kolejny dzień, który to miał być najbardziej wymagającym etapem naszych małych szkockich wakacji. Czy okazał się najtrudniejszy? O tym przeczytacie w kolejnych wpisach. Niemniej jednak odcinek Flodigarry – Storr, w naszym przypadku wydłużony o część trasy z Hunish, to ponad 30km i 10h marszu, gdzie łączna suma wzniesień to 1753 metry. Dla porównania, suma wzniesień podczas podchodzenia na Rysy z Palenicy Białczańskiej to ok. 1100 metrów.

Skala Beauforta to 17 stopniowa skala służąca do szacowania siły wiatru. Opiera się na obserwacji skutków działania wiatru na przedmioty naziemne lub na powierzchnię morza. Na przykład, gdy wiatr porusza gałązki, unosi kurz i suche liście, mówimy o sile wiatru Bft 3, 12-19 km/h. Jest to wiatr umiarkowany. Nasz dzień drugi to co najmniej Bft 8, który można rozpoznać po wyraźnie odczuwalnym oporze w trakcie marszu. Także po uginaniu grubych pni i połamanych gałęziach. Dalsze szacowanie siły wiatru opiera się właśnie na obserwacji drzew. Tych jednak jest niewiele w Szkocji. Nie bez powodu. Bft 8 i więcej to tak zwany sztorm, prędkość wiatru 60-70 km/h. Ciężko usłyszeć co mówi osoba oddalona więcej niż metr. Na zdjęciach i filmiku widać jak wiatr, zaraz po zejściu z klifu, rozchodzi się po powierzchni morza. Woda jest znacznie spokojniejsza, gdyż osłania ją ponad 100 metrowy klif. Przy tej prędkości wiatru pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. Chmury pędzą po niebie. Czasem drobny deszcz wciska się w pory membrany po to, aby za chwilę zaświeciło słońce. Ogólny bilans deszczu/wiatru/słońca jest korzystny. Szybciej schniemy niż mokniemy. Połowa naszej dzisiejszej trasy prowadzi wąską ścieżką wzdłuż klifu. Wieje od lądu, a porywy wiatru potrafią zachwiać równowagę. Dużą część energii poświęcamy na to, aby nie spaść do morza.

Po kilku godzinach docieramy do Flodigarry, skąd odbijamy na południowy zachód w kierunku grani górskich Trotternish Ridge. Na wysokości 550-600 metrów nad poziomem morza chmury i mgła utrzymują się non stop. Coraz trudniej o okna pogodowe, które wcześniej często się zdarzały. Towarzysza podróży już nie tylko słabo słychać, ale też coraz gorzej widać. Dość łatwo stracić orientację w terenie. Aura sprawia, że wpadamy w medytacyjny trans. Krok, kijek, krok, kijek … mam wrażenie, że mógłbym tak iść w nieskończoność. Z czasem staje się jednak oczywiste, że nie dojdziemy do celu, który wyznaczyliśmy na dzień drugi. Mimo, że w Szkocji o tej porze roku słońce zachodzi po 22:00, zielone wzgórza wydają się nie mieć końca. Oznacza to biwak w górach. A ja coraz częściej zastanawiam się, jak my rozłożymy namioty w tym wietrze. Chodzenie w „sztormie” przypomina trochę żeglowanie ostrym kursem. Żagle pchane podmuchami sprawiają, że jacht odpada od wiatru. Aby utrzymać kurs trzeba cały czas kontrować sterem … Tak właśnie „kontrowaliśmy” większość dnia. Przynajmniej aż do momentu, kiedy z transu wyrwała mnie utrata równowagi. Tym razem nie był to kolejny podmuch. Tym razem była to niemal … cisza. Nagle znaleźliśmy się w miejscu osłoniętym od wiatru. Zanim zorientowaliśmy co tak naprawdę się stało, zauważyliśmy dwa namioty, a z jednego z nich głowę wystawiła dziewczyna i z uśmiecham zapytała: „Are you going to camp here?” „Yes! We are”. Takiej okazji nie można było przepuścić. Ten kawałek ziemi (57,57692° N, 6,25825° W) o wymiarach 10 x 10 metrów był dokładnie tym czego potrzebowaliśmy, aby odpocząć tej nocy.

Dzień trzeci

Trzeciego dnia rano wiatr odkręcił, a nasze namioty ledwo utrzymywały się w miejscu. Wspólnymi siłami spakowaliśmy je do plecaków i ruszyliśmy dalej, w kierunku Old Man of Storr. Część grzbietu skalnego Storr, według legend kciuka starożytnego olbrzyma, który zamieszkiwał zachodnie wybrzeże Szkocji i żywot swój zakończył na wyspie Skye, jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych widoków w Szkocji. Zamieniony przez wróżki w kamień olbrzym przyciągnął Ridleya Scotta w trakcie kręcenia filmu Prometeusz. Przyciągnął i nas… a także sporo innych ludzi. Mam jednak wrażenie, że jako jedyni przypuściliśmy atak od północy, pokonując w trakcie kilkugodzinnego trekkingu dwa szkockie „sześciosetniki”. Pozostali wybrali 30 minutowy atak szczytowy z „obozu” na pobliskim parkingu.

Po zejściu do cywilizacji decydujmy się na oszustwo. W ekspresowym tempie udaje się nam złapać stopa. Zatrzymuje się lokalny farmer. Mokrzy i ubłoceni ładujemy się do jego suchej, ale równie ubłoconej Toyoty. 15 kilometrów później jesteśmy z powrotem w Portree. Nocujemy w namiotach, ale na campingu. Jest czas na pranie, suszenie, mycie i ładowanie telefonów. Szczerze propsuję Portree Campsite (https://goo.gl/maps/1w6NtwR8kqj55tVU8). Rozsądne ceny, w którą są wliczone prysznice. Cisza i spokój mimo pobliskiej drogi.

Wiadomo jest, że wizyta na wyspach brytyjskich bez Fish&Chips byłaby nieważna. Wiadomo jest również, że tam, gdzie dają jeść dobrze i w rozsądnej cenie będzie kolejka. W kolejce będą turyści, ale przede wszystkim będą też tubylcy. Tak właśnie trafiliśmy do The Chippy Portree (https://goo.gl/maps/gJH6QjBj8unvFxoY7), które również serdecznie propsuję. Dorsz z frytkami zdecydowanie wart był ponad 30 minutowego oczekiwania pod chmurką… nawet w deszczu. I trochę w wietrze. Ale potem znowu w słońcu. Szkocja … przy okazji podsłuchaliśmy rozmowy o pogodzie: „Prognozują poprawę pogody, ma być cieplej. Pewnie w Londynie będzie 20, a u nas jak zwykle stabilne 10 i deszcz” – nic dodać nic ująć. Autor wypowiedzi, najprawdziwszy Szkot w spódnicy namówił nas również na rzekomo najpopularniejszy (po whisky), szkocki napój: Irn-Bru. Cheers, man!

Dzień czwarty

Jest słonecznie! Wypoczęci i wysuszeni uzupełniamy prowiant i dziarskim krokiem ruszamy dalej. Ze względu na ograniczenia czasowe, decydujemy się na kolejne małe oszustwo logistyczne. Z Portree do Sligachan jedziemy autobusem, aby pod słynnym starym mostem rozpocząć drugi etap naszej wyprawy: Cuillin Hills. Prognozowany spory opad, wydaje się zwlekać. Po drodze spotykamy lokalnego przewodnika. Chwilę rozmawiamy. Popiera pomysł „oszustwa”. Podobno ominęliśmy najmniej interesujący odcinek Skye Trail. Mówi jednak o drugim, ciekawszym wariancie przejścia Cuillin Hills. Po raz pierwszy pada nazwa Bad Step.

Kto jak nie my? Spontanicznie zmieniamy plan. Decydujemy się na dłuższą, bardziej malowniczą trasę. Początkowo szlak przez wzgórza Cuillin przypomina spacer Doliną Kościeliską. Ścieżka wiodąca wzdłuż River Sligachan tylko nieznacznie się pnie wokół góry. Na rozwidleniu szlaków, za Lochan Dubha, odbijamy bardziej na zachód. Zamiast podążać doliną rzeki wspinamy się na przełęcz pod Sgùrr na Strì w kierunku Loch Coruisk. Pogoda zaczyna się szybko zmieniać. Mgła gęstnieje, pada coraz mocniej. I właśnie w tym momencie popełniamy błąd. Zamiast patrzeć w mapę podążamy za szlakiem oznaczonym wyraźnymi stożkami ułożonymi ludzką ręką z kamieni. W ten sposób znajdujemy się na szczycie Sgùrr na Strì. Tam ścieżka oznaczona kamieniami kończy się. Jesteśmy około 500 metrów od naszego szlaku, ale też 500 metrów powyżej niego. Próbujemy zejść najkrótszą drogą, poza szlakiem. Szybko okazuje się jednak, że nie jest to możliwe. Ziemia rozmokła od deszczu. Każdy krok w stromiznę sprawia że spod butów wyjeżdżąją coraz większe kamienie. Istnieje poważne ryzyko, że nie będziemy mieli jak wrócić, jeśli okazałoby się że dotarliśmy do miejsca zbyt stromego aby po nim zejść bez pomocy liny. Zawracamy … około 2 km i 400 metrów w dół, aby z powrotem odnaleźć szlak i kolejne 2 kilometry w kierunku Loch nan Leachd aż do Bad Step. Teraz pada już non stop, mgła ogranicza widoczność do minimum. Jesteśmy mocno zmęczeni, morale upadło dość nisko. Do Loch nan Leachd docieramy o zmierzchu i tu nasza ścieżka ponownie się urywa. Rozglądamy się trochę bezradni … z lewej gładka, lśniąca od wody skała. Po prawej turkusowa tafla Loch nan Leachd. Przecież tamtędy nie da się przejść. Co to ma być? To właśnie jest Bad Step. Wizja szukania przejścia w stromej skale na klifie, w deszczu przy świetle czołówek skutecznie nas zniechęca. Nie pozostaje nam nic innego jak biwakować przy Bad Step i liczyć na to, że w świetle dziennym łatwiej odnajdziemy bezpieczną drogę.

Deszcz nie tylko moczył nasze ubrania, ale także sprawiał, że podłoże stawało się coraz bardziej nieprzystępne. Wszędzie, gdzie tylko stawialiśmy stopę, zapadaliśmy się w głąb przesiąkniętej wodą trawy nazwanej przez nas pieszczotliwie „Sponge Bobem”. Jakimś cudem udało nam się jednak znaleźć „wyspę” która pozwoliła na trwałe wbicie szpilek i rozłożenie namiotów.

W nocy …

Cuillin Hills były świadkiem wielu starć między szkockimi klanami, które walczyły o władzę, terytorium i szacunek. Jednym z najbardziej znanych konfliktów był spór między klanami MacLeod i MacDonald, który rozgorzał w XVII wieku. Oba kultywowały swoje silne więzi z Cuillin Hills i dążyły do panowania nad tym strategicznym obszarem. Starcia były często wynikiem osobistych sporów, terytorialnych konfliktów lub zemsty za przeszłe wydarzenia.

Walki toczyły się na wysokościach gór, gdzie trudne tereny i wymagające warunki stwarzały dodatkowe wyzwania dla walczących stron. Szkoci byli znanymi wojownikami, którzy wykorzystywali swoje umiejętności wojenne, strategię i odwagę by bronić swojego klanu i swojej ziemi.

Często spotykano się na szczytach górskich, gdzie decydowały się losy bitew. Góry Cuillin były miejscem, gdzie toczyły się dramatyczne walki, a potężne skały i skaliste formacje służyły jako osłona i punkty strategiczne dla walczących stron. Obrona szczytów górskich była niezwykle trudna, a kontrola nad nimi miała ogromne znaczenie w tych konfliktach.

Historie opowiadają o heroicznych czynach odważnych wojowników, którzy stawiali czoła niebezpieczeństwom i poświęcali swoje życie w imię swojego klanu. Męstwo, umiejętności wojenne i lojalność były niezwykle ważne w walkach na Cuillin Hills. Starcia między klanami trwały przez wieki, ale ostatecznie zakończyły się wraz z narastającą władzą korony brytyjskiej i zanikiem tradycyjnych struktur klanowych.

Według starożytnej legendy, gdy zapada zmrok nad górami Cuillin Hills, tajemnicze dźwięki przenikają atmosferę. W tej opowieści mówi się, że w wyjątkowe noce, gdy wiatr szeleści wśród szczytów a odgłosy deszczu i fal w zatokach mącą zmysły, można usłyszeć echa bitew minionych wieków.

Miejscowi mówią, że dusze wojowników, którzy polegli na tych górach podczas dawnych starć między klanami, odrodziły się jako strażnicy historii. Odgłosy bitew, które rozlegają się z oddali, przypominają o krwawych walkach, które rozgrywały się na tych zboczach. Dźwięki toporów uderzających o tarcze, ryki rannych wojowników i okrzyki wznoszone przez dowódców przemawiają do wyobraźni tych, którzy mają serca pełne szacunku dla przeszłości.

Według legendy, tylko nieliczni są w stanie usłyszeć te niezwykłe odgłosy. Osoby o czystym sercu, które oddają hołd pamięci tych, którzy zginęli na polu bitwy, mogą zatrzymać się na szczycie jednego z Cuillin Hills w szczególną noc i zanurzyć się w przeszłości.

Po całym dniu wędrówki, nasze ciała były zmęczone, a umysły pełne wrażeń. Kiedy zapadł zmrok, w naszym znużeniu mogliśmy usłyszeć dziwne dźwięki przenikające przez powietrze. Metaliczne odgłosy, ryki i niejasne okrzyki zburzały spokojny sen. Jednak, niezdolni do znalezienia wyjaśnienia, przypisaliśmy je naszej wyobraźni lub zmęczeniu po długim dniu.

Następnego dnia, spotkaliśmy lokalnych mieszkańców, którzy z uśmiechem na twarzy opowiedzieli nam o legendzie Cuillin Hills. Mówili, że wiele osób twierdzi, że w nocy słyszało odgłosy bitew, które przypisuje się duchom wojowników. Czy nasze zmęczenie wywołało halucynacje, czy może naprawdę słyszeliśmy dźwięki przeszłości? Bez pewności, ale z ciekawością, pamiętamy tę noc jako tajemniczą i niezwykłą. Niezależnie od tego, czy dźwięki, które usłyszeliśmy miały swoje źródło w naszym zmęczeniu czy w duchach wojowników, to doświadczenie sprawiło, że te góry stały się dla nas jeszcze bardziej fascynujące i mistyczne.

Jednak noc obfituje nie tylko w tak tajemnicze i romantyczne przeżycia. Huczy, wieje, leje, duchy przodków duchami przodków a fizjologia fizjologią. Wtedy trzeba dobrze rozważyć, czy warto wychodzić z ciepłego suchego namiotu czy też przemóc się i przypomnieć jak alpiniści w obozach na wysokości kilku tysięcy metrów załatwiają „te” sprawy. Jak się później okazało obydwoje postanowiliśmy skorzystać z tych wysokogórskich taktyk. Żaden z nas nie odważył się wyjść z namiotu, zanim pogoda się nie poprawiła.

Dzień piąty

Jest! Przestało padać. Zbieramy mokre namioty do plecaków. Ważą chyba drugie tyle … Czas na Bad Step. Za dnia wygląda to dużo lepiej, choć nadal dość przerażająco. Czarna skała lśni się od deszczu i osadzającej się mgły. Co prawda znajdujemy „ścieżkę”, to znaczy poprzecze pęknięcie w skale, które wyschnięte być może daje wystarczająco przyczepności. Dziś nie zachęca. Postanawiamy obejść skałę od góry, podążając za kępami zarośli. Okazuje się to być dobrą decyzją. Ruszamy dalej wzdłuż zbocza Sgùrr na Strì, które przypomina niskopienną dżunglę często przecinaną mniejszymi lub większymi strumykami, pędzącymi ze szczytu aż do morza. Ta „dżungla” prowadzi aż do Amhainn Camas Fhionnairigh, czyli rzeki wypływającej z jeziora Loch na Creiteach i wpadającej do zatoki. W tym miejscu należy … rzekę przekroczyć. Opcje są dwie. Można albo zdjąć buty albo nie … nasze już i tak są tak mokre, że ich nie ma sensu ich ściągać.

Dalsza droga to mozolna wędrówka, która prowadzi nas do plaży w zatoce Camasunary. Jest to niewątpliwie dobre miejsce na biwak, oferujące dużo więcej płaskiej powierzchni niż „sponge boby” w okolicy Bad Step. Gdyby nie nasze przygody w Cuillin Hills, właśnie tu spędzilibyśmy nasz nasz poprzedni nocleg. Znajduje się tu schronisko (57.1881417° N, 6.1104664° W). My musimy iść dalej, bo koniec naszej wycieczki zaczyna dobiegać końca. Dalsza część dnia i kolejny to chyba najbardziej mozolna część wyprawy. Dzika część szlaku kończy się w Elgol, jest tu mały sklepik (57,14553° N, 6,10183° W) czynny do 16:00. Z Elgol organizowane są również wycieczki łodzią w stronę Bad Sep. Asfaltowa droga doprowadzi nas tego dnia do Glasnakille, gdzie za niewielką opłatą przenocujemy w drewnianym „wigwamie”. Jest to mały drewniany domek z jednym pomieszczeniem, w którym spokojnie zmieszczą się dwie dorosłe osoby a przemoczona zawartość ich plecaków przeschnie przy elektrycznym piecyku. Łazienka dostępna jest w pobliskim domu u gospodyni. Warto zanotować to miejsce gdyż nie jest ono oznaczone na mapach elektronicznych (Wigwam Holidays, 57.1418300 °N, 6.0724000 °W)

Dzień szósty

Elgol – Torriin – Broadford, 25+ km żmudnego marszu wąską asfaltową ścieżką z kilkoma krótkimi podwózkami autostpem … nie ma róży bez kolców. Z plusów, kierowcy na wyspie jeżdżą bardzo bezpiecznie. Zwalniają lub nawet zatrzymują. Cemping Skye w Broadford, duży ale sympatyczny. Czyste sanitariaty, pralka, SUSZARKA.

Wodoodporność

Mój telefon posiada klasę wodoodporności IP68. To znaczy przy zanurzeniu do 6 metrów powinien przetrwać do 30 minut. Oczywiste wydawało mi się w takim razie, że wilgoć i nawet najcięższy deszcz nie zrobią mu krzywdy. Okazuje się jednak, że nadmiar wilgoci może stanowić problem dla funkcjonowania urządzenia, zwłaszcza jeśli dostanie się do wewnątrz portu ładowania. Port ładowania jest jednym z najbardziej narażonych miejsc. Gdy wilgoć dostanie się do portu ładowania, może powodować korozję i tworzyć zanieczyszczenia, które utrudniają prawidłowe przepływanie prądu. To z kolei może prowadzić do problemów z ładowaniem baterii i komunikacją między urządzeniem a ładowarką. Deszcz i wilgoć Cuillin Hills sprawiły, że mój telefon stracił możliwość ładowania kablem. Jeszcze przez kilka dni po powrocie do Polski telefon mogłem ładować tylko indukcyjnie. Po podłączeniu do kabla, otrzymywałem błąd „Charging not available, liquid has been detected”. Myślę że, planując tego typu wyprawy warto pamiętać, że duża wilgoć, mimo że nie zniszczy nowoczesnego telefonu może odciąć go od możliwości ładowania, przez co stanie się bezużyteczny jako nawigacja, czy sposób na łączność ze światem. Okolice Bad Step nie oferowały zasięgu GSM, który pozwoliłby chociaż na wysłanie SMS, jednak zakładałem że z wodoodporny telefon z dużym (ciężkim!) power-bankiem da mi dostęp do dokładnych, cyfrowych map offline, w które wyposażyłem się na drogę. Niestety zawiodłem się. W tym miejscu warto napisać co stanie się gdy wybierze się opcję „Emergency Override”, którą iPhone oferuje zgłaszając problem z zalanym portem lightening. No więc … pozwoli to doładować telefon o kilka procent, jednak po chwili i ta możliwość zniknie. Ryzykując uszkodzenie urządzenia zyskamy nie wiele. Ja zaryzykowałem. Telefon przetrwał ale w zasadzie niczego to nie zmieniło.

Jak powszechnie wiadomo, jedyne prawdziwie wodoodporne buty to kalosze. I tak, prawdę mówiąc w trakcie naszej wyprawy zastanawiałem się czasem, czy nie należało się właśnie na nie zdecydować. Żartuję – ale tylko trochę. Szkoły są dwie. Niskie, z membraną ale przewiewne buty podejściowe lub trailowe. Wysokie, skórzane, cięższe, „nieprzemakalne”. W tej kwestii wybraliśmy z moim przyjacielem różne warianty. Maciek – lekki, jak cięższy. Mam tendencję do skręcania kostki przy zejściach i lepiej się czuję z dodatkowym usztywnieniem. Temat obuwia na tego typu „mokrych” wycieczkach budzi sporo kontrowersji. Zgodnie z przewidywaniami buty Maćka były lekkie, wygodne, przemakały i szybko schły. Co do moich, trzymających dobrze kostkę – przemokły i wyschły dopiero w Polsce. Jednak przemokły dużo później – mam wrażenie że nie tyle przemokły, co nalało się do nich od góry. Nawet nie dlatego, że wszedłem do strumienia, czy wpadłem w głębokie objęcia „sponge boba”. Sprawił to deszcz ściekający po nogawkach spodni. Następnym razem, poszedłbym również w wysokich butach, ale spróbowałbym je od góry zabezpieczyć krótkimi stuptutami. Dwie kwestie nie ulegają wątpliwości – wełniane (merino) skarpety, które będą trzymać wilgoć „z dala” od stopy są bardzo dobrym pomysłem. Polecam poszukać w Internecie hasło „stopa okopowa” i zobaczyć jak ta przypadłość wygląda u osób które, miały szczęście posiadać wełniane skarpety, a jak to wygląda przy zwykłych skarpetkach. Niezależnie od faktu czy zdecydujesz się na niskie buty z nowoczesnych, sztucznych tkanin, czy na klasyczne skórzane – dostaną one mocno w skórę. A przy tym także stopy, dlatego przed wyjazdem zalecam zadbanie o odpowiednie przycięcie paznokci, zlikwidowanie ostrych krawędzi, czy zadziorów.

Na tym etapie, nie muszę chyba dodawać, że dobra oddychająca kurtka przeciwdeszczowa naprawdę się przyda. Czy membrana wytrzyma deszcz i mżawkę wciskaną w jej pory nieustającym wiatrem? Raczej nie. Może sztormiak by wytrzymał takie warunki, ale ten z kolei jest ciężki, słabiej „oddycha”, więc oczywiście nie ma to sensu. Dobra informacja jest taka, że mimo przemoczenia nie było nam jakoś szczególnie zimno. Ponownie, kluczem była bielizna merino.

Plecak ubieramy w pokrowiec. Jednak nawet to nie zabezpieczy go w 100% przed deszczem. Pokrowiec może się łatwo podwinąć i woda zacznie małą stróżką spływać po kurtce dokładnie w miejscu gdzie akurat przylega śpiworek, lub suchy t-shirt do spania o którym myśl trzyma nas przy zdrowych zmysłach. Nie wspomnę o wywrotce do strumienia. Innym, mniej oczywistym powodem zamoczenia zawartości plecaka może być namiot, którego nie udało się osuszyć a do plecaka trzeba go jakoś wepchnąć. Dlatego polecam pakowanie rzeczy w worki. Najtaniej/awaryjnie w zwykłe reklamówki – najlepiej jednak w specjalne wodoodporne worki na wyprawy (dry bag) z górnym zamknięciem typu roll-on. Mam tu na myśli lekkie worki, dedykowane do przenoszenia rzeczy w plecaku. Nie są może tak bardzo wytrzymałe jak te kajakowe, ale za to dużo lżejsze. Lepiej więcej mniejszych niż jeden duży. W temacie plecaka jeśli wasza podróż zakłada przelot samolotem, spakowany plecak warto owinąć folią stretch. Sprawi to że plecak mniej się zniszczy ale przede wszystkim zmniejszy to prawdopodobieństwo, że któryś z pasków plecaka zostanie przytrzaśnięty pasem transportowym na lotnisku, co może spowodować uszkodzenie – np. systemu nośnego plecaka.

Kilka słów o mapach

Przed wyjazdem zaimportowaliśmy dwie tradycyjne mapy North i South Skye Ordnance Survey (OS) (The national mapping agency for Great Britain), w skali 1:50 000. Papierowa wersja mapy wzbogacona jest jednorazowym kodem, dzięki czemu mapę można pobrać do aplikacji OSMaps do telefonu. Nie jest to jednak w pełni cyfrowa mapa. To co dostajemy, to wysokiej jakości rastrowa grafika na którą nakładany jest ślad GPS, lub wgrana ścieżka .gpx. Niby zgodnie ze sztuką i napewno warto mieć ze sobą papierową mapę. Jednak chce tu zwrócić uwagę na fakt że na przykład portal mapy.cz oferuje tą samą funkcjonalność (przy najmniej w zakresie map cyfrowych), jest darmowy i zdecydowanie bardziej czytelny. Dla porównania poniżej zestawienie dwóch rzutów z mapy.cz i Ordnance Survey z rejonu Bad Step. Z OSMaps dużo trudniej wywnioskować, że po pierwsze istnieje ścieżka na Sgùrr na Strì. Po drugie, że jest to „ślepa droga” i trzeba się mieć na baczności aby nią nie podążyć. Po trzecie, że nie daleko plaży Bad Step istnieje Coruisk Memorial Hut i że faktycznie jest to miejsce w którym warto przenocować.

Doskonałym źródłem wiedzy o szlaku jest strona https://www.walkhighlands.co.uk/ Są tam dokładne opisy oraz ścieżki .gpx do pobrania. Zawartość strony jest darmowa, jednak trzeba założyć tam konto.

O zawartości plecaka – filozoficznie

„You are entering remote, sparsely populated, potentially dangerous mountain country. Please ensure that you are adequately experienced and equipped to complete your journey without assistance” (Wchodzisz do odległego, słabo zaludnionego, potencjalnie niebezpiecznego górskiego obszaru. Upewnij się, że masz odpowiednie doświadczenie i wyposażenie, aby ukończyć podróż bez pomocy) – taką właśnie adnotacją opatrzone są niektóre szlaki w Szkocji. Lepiej bym ich nie określił. Nie jest to miejsce na pierwszą wycieczkę. Dobrze wiedzieć o sobie kilka rzeczy. Jak długo mogę iść, jak ciężki plecak mogę nieść, jak długo mogę nie jeść. W jednej z moich ulubionych książek, „Porąb i spal. Wszystko co mężczyzna powinien wiedzieć o drewnie” jest historia o tym, czego można dowiedzieć się o człowieku, patrząc na to kiedy i jak przygotowuje zapas drewna na ciężką norweską zimę.

Na wyspie Skye, wędrówka po górach jest uważana za wyjątkowo istotne doświadczenie, które może powiedzieć wiele o charakterze człowieka. Spotkanie ze starszym mężczyzną, który podzielił się tą filozoficzną myślą, zwraca uwagę na sposób, w jaki miejscowa społeczność ocenia ludzi.

Według tego mężczyzny, rozmiar plecaka, z którym wędruje człowiek, jest symbolicznym wskaźnikiem jego natury i przygotowania. Zbyt mały plecak oznacza, że osoba jest lekkomyślna. Nie brała pod uwagę możliwych trudności i ryzyka, jakie mogą wystąpić podczas wędrówki. Taki człowiek może być postrzegany jako niepoważny, niezdyscyplinowany i skłonny do podejmowania niepotrzebnego ryzyka.

Z drugiej strony, zbyt duży plecak sugeruje, że osoba jest słabego ducha, nieufna i pełna obaw. Przeładowany plecak może być symbolem niezdolności do zaufania swoim umiejętnościom i braku pewności siebie. Taki człowiek może być postrzegany jako przesadnie ostrożny, unikający ryzyka i niezdolny do spontanicznego działania.

W kontekście tej filozoficznej myśli, pozostaje nam wierzyć, że nasze plecaki były właściwego rozmiaru – nie za małe, ale też nie za duże. Przez dobrze dobrany rozmiar plecaka pokazujemy, że jesteśmy przygotowani na wyzwania, ale jednocześnie zachowujemy umiar i zdrową równowagę. To sugeruje, że jesteśmy odpowiedzialni, świadomi ryzyka, ale także gotowi na nowe doświadczenia i przygody.

Tags: