Część mnie zawsze żałuje, że zwlekam z opisem wypraw. Jednak prawda jest taka, że uwielbiam po czasie wracać myślami do tych wspomnień i je odtwarzać. To prawie jakbym drugi raz przeżywał przygodę. Tak więc dopiero teraz udało mi się spisać przebieg wyprawy na Lofoty w poszukiwaniu Aurory, która odbyła się w październiku 2023.
Zapraszam Was zatem do opowiadania o tym, jak prawie zobaczyłem zorzę podczas burzy geomagnetycznej.
Tym razem wyprawa była o tyle nietypowa, że zamiast pieczołowicie organizować wyjazd, oddałem się w ręce organizatorów (Men of Sea). Rejs na Lofoty zaczynał się w Bodø, do którego przyleciałem samolotem z Krakowa przez Oslo. Bodø to niewielka miejscowość znajdująca się niedaleko za kołem podbiegunowym w północnej Norwegii, gdzie w porcie stał S/Y Azimuth, który stał się moim domem na kilka następnych dni.
W Bodø w listopadzie zima już panoszy się całkiem śmiało, a dzień jest dużo krótszy niż w Polsce. Osobiście lubię zimę, zwłaszcza prawdziwą, z mrozem. Kiedy pada śnieg, pomiędzy płatkami następuje wiele odbić fali akustycznej, która jest przez nie rozpraszana i pochłaniana. Uwielbiam tę ciszę, która powstaje, gdy pada śnieg, i to chrupanie i skrzypienie butów. W północnej Norwegii zimowe opony mają malutkie kolce. Nie jestem fanem elektryków, ale spodobało mi się ich charakterystyczne skradanie po zamarzniętych drogach na uzbrojonych oponach. Tak przy okazji, zastanawiam się, jak oni nadążają ładować te swoje elektryki w tych warunkach.
W książce pt. „Norwegia oczami łowców zórz” przeczytałem, że do rozpowszechnienia się turystyki zorzowej ogromnie przyczynił się Instagram i niesamowite możliwości aparatów fotograficznych w nowoczesnych smartfonach. Chodzi o to, że nocna fotografia nie należy do najprostszych, a bez przynajmniej podstawowej wiedzy o przysłonie, czasie naświetlania, sprzęcie umożliwiającym dłuższe naświetlanie (odpowiedni aparat, statyw), uchwycenie zorzy nie było wcześniej możliwe. Teraz dobry smartfon robi robotę za fotografa. Co więcej, słabą lub dopiero budzącą się zorzę łatwiej namierzyć, patrząc na wyświetlacz telefonu niż gołym okiem. Jak się później okaże, będziemy potem często stosować tę metodę. Patrząc w telefon jak w magiczne okulary w poszukiwaniu zorzy na zachmurzonym niebie. Ja jednak postanowiłem podejść do tematu profesjonalnie. Uzbroiłem się w jasny obiektyw, lustrzankę i statyw. Części z mojego sprzętu nie używałem od lat, więc moją największą „obawą” stało się, że wrócę z mojego polowania z zdjęciami zrobionymi telefonem, lub co gorsza, wrócę bez zdjęć mojego świętego grala, ponieważ nie ogarnę nocnej fotografii zorzy lustrzanką, jednak będę tak zajęty próbami, że telefonu nie skorzystam.
Okrętowanie na Azymut przebiegło raczej sprawnie, jednak jedna osoba miała dotrzeć z opóźnieniem, więc ekipa rozłożyła w mesie planszówki, a ja, po introwertycku, postanowiłem powłóczyć się po molo. W pewnym momencie moją uwagę zwróciły dziwne chmury. Nadciągnęły powoli. Wydawały się szare, ale jakoś tak inaczej. Jako że mam słabość do widoku żagli w porcie, wyciągnąłem telefon, myślę – cyknę zdjęcie, a co! Uruchamiam aplikację aparatu, patrzę i nie wierzę. Zielone. Zielone chmury. Zorza!
Nie wierzę, pierwsze godziny nocy w Norwegii, jeszcze wcale nie tak daleko na północ i jest! Aurora Borealis. Lecę po lustrzankę, walczę ze statywem, gorączkowo testuję różne czasy naświetlania. Najgorzej jest z ostrością… automat nie działa. Jest zbyt ciemno. Wydawałoby się, że ustawienie ostrości na nieskończoność powinno rozwiązać problem. Nic z tego. Mój koszmar się urzeczywistnił. Żadne ze zdjęć z lustrzanki nie wyszło. Za to smartfon… pierwsza klasa.
Płyniemy na Lofoty, nocny przelot. Jest pięknie. Lofoty znane są z rorbuer, uroczych małych czerwonych domków na palach. Turyści uwielbiają je wynajmować na nocleg. Skąd wzięły się domki? Budowano je jako hotele pracownicze dla rybaków, którzy w sezonie ściągali z głębi lądu łowić dorsza. Dlaczego są małe? Bo były to tanie pracownicze domki. Dlaczego są czerwone? Bo były malowane farbą z najtańszym barwnikiem wytwarzanym m.in. z krwi ryb.
Dlaczego stoją na palach? Bo były tymczasowe i mobilne. Domki, podobnie jak ludzie, podążali za rybami. Dziś kolor domków nie ma znaczenia, w Reine, jednej z rybackich osad na Lofotach, jest pięknie. Z Reine robimy szybki wypad autobusem do Å. Nazwę wymawia się jak „o”. Choć ja lubię nazywać ją „Samoa”. Będąc w Reine, polecam również wejść na wzgórze Reinebringen, z którego, zwłaszcza w nocy, rozpościera się niesamowita panorama na fiordy i rozświetlone Reine. Z pewnością doskonale jest też z tego miejsca widoczna zorza. Jednak było to pierwszy dzień, w którym po zorzy nie było ani śladu. Reinebringen jest też miejscem, które zaskoczyło mnie zakazem biwakowania. Wcześniej żyłem w przekonaniu, że w Norwegii, zachowując zasadę przynajmniej 100 metrów od prywatnej posesji, można rozbić się wszędzie.
Poranek w Reine jest jak pokaz zimnych ogni. Siwe od chmur niebo odbija się w cynowym fiordzie. Tuż przed południem pierwsze promienie słońca znajdują lukę w chmurach i prostopadle rzucają promień światła na otaczające wioskę pasmo górskie. Do tej pory szara, surowa skała rozpala się na pomarańczowo. Po chwili portal do świata słońca się zamyka, a w ręku zostaje wypalony, chropowaty drucik. Chmury zostają z nami przez cały dzień i noc. Chmury to brak zorzy.
Dalej na liście zwiedzania jest Nusfjord, wizytówka Lofotów. Podobno przereklamowana, zwłaszcza że wjeżdżając tam w sezonie od strony lądu trzeba zapłacić 100 koron. My wpłynęliśmy tam od fiordu, w listopadzie, nic nie płacąc. W osadzie, poza jedną (bardzo sympatyczną) kawiarnią i kilkoma robotnikami, nie spotkaliśmy więcej ludzi. Spotkaliśmy za to niezmiernie rozdarte i ekspansywne mewy. Najwyraźniej nasz pobyt bardzo je zaniepokoił. Listopad zdaje się być na Lofotach dość martwym sezonem. Już jest zimno, ale sezon na stockfish jeszcze się nie zaczął. Słynne drewniane konstrukcje do suszenia dorsza świecą pustkami. Z jednej strony szkoda, jakby nie było, jest to bardzo charakterystyczny widok, z drugiej – względy zapachowe podobno na plus.
Tak jak aparaty smartfonów rozsławiły Aurorę, tak ogólnodostępne drony rozsławiły na Instagramie Henningsvær. Jeśli widzieliście kiedyś zdjęcia przepięknego boiska sportowego, zajmującego całą małą wysepkę na morzu, otoczonego przez skaliste góry, to właśnie jest Henningsvær, norweska Wenecja. Sytuacja jest o tyle śmieszna, że na żywo boisko robi trochę inne wrażenie. Ku zaskoczeniu murawa jest sztuczna (tłumaczy to ten jasno zielony kolor). Dodatkowo na trybunach (w sezonie) siedzą i podśmierdują dorsze. Oczywiście wszystko to ma swój niesamowity urok. Henningsvær i pobliskie Svolvær (stolica archipelagu Lofoten) to również miejsca wysoko cenione przez wspinaczy. A więc, cytując napis z jednej z knajpek, „Norway is not made for ass sitting in Lofoten”. Henningsvær nie okazało się być miejscem, w którym udało mi się zobaczyć i sfotografować zorzę polarną. Powoli zaczynam panikować.
Uwielbiam mitologię nordycką – Thor, Odin! Podobnie jak starzy bogowie słowiańscy, są dla mnie symbolem bliskości z naturą. Przypominają mi, że większość świąt religijnych ma swoje początki w czasach pogańskich, kiedy ludzie, żyjąc w zgodzie z cyklem przyrody, cieszyli się, że dzień staje się coraz dłuższy (przesilenie zimowe/Boże Narodzenie) lub witali wiosnę, która na dobre zadomowiła się w świecie (Jare Święto/Wielkanoc). Nieodzowną częścią kultury nordyckiej są trolle, które lubię najbardziej. Są ogromne, brzydkie, nieporadne, ale często potężne, dysponujące magiczną mocą. Zamieszkują odległe, dzikie obszary, takie jak góry, jaskinie lub ciemne lasy. Dla mnie troll to uosobienie skalistego zbocza fiordu. Nic dziwnego, że z tej wyprawy najbardziej przypadł mi do gustu Trollfjorden. Dwukilometrowy fiord wcina się w wyspę Austvågøya i wpływa do cieśniny Raftsundet. Fiord ma wąskie wejście i otaczają go strome, wysokie góry. Ujście Trollfjordu, gdzie łączy się z Raftsundet, ma tylko 100 metrów szerokości. Góry otaczające Trollfjord mają wysokość między 600 a 1100 metrów. Wpływanie tam nawet niewielkim żaglowcem przyprawia o delikatny dreszczyk. Przed 1960 rokiem na końcu Trollfjord znajdował się wodospad, ale został przekierowany do produkcji energii hydroelektrycznej w pobliskiej elektrowni. Trollfjord dostępny jest tylko drogą wodną lub poprzez 10-kilometrowy pieszy trekking przez bardzo trudny teren. Około 40 minut wspinaczki od fiordu znajduje się Trollfjordhytta, typowe norweskie, małe górskie schronisko. Jeśli będę miał okazję wrócić w ten obszar Norwegii, z pewnością odwiedzę. Przez głowę przechodzą mi myśli, o bogowie (nordyccy), gdzie jak nie tu ta zorza. Ale jako że nordyccy bogowie lubili sobie zakpić ze śmiertelników – zorzy nie było.
Z Trollfjord ruszamy dalej na północ. Będziemy płynąć ponad 30h, przeciskając się pomiędzy wyspami i wysepkami północnej Norwegii aż do Tromsø. Przy okazji tego dłuższego przelotu warto opowiedzieć, jak wygląda życie na jachcie. Azimuth to stalowy jacht o długości 17.50 m, szerokości 4.50 m i wadze 35 ton. Zabiera 1 800 l paliwa i 1 250 l wody. Pod pokładem jest 5 kabin 2-3 osobowych (12 koi). Aby jacht mógł bezpiecznie płynąć przez kilkadziesiąt godzin pod rząd, potrzebna jest odpowiednia organizacja pracy i odpoczynku. Dlatego załoga podzielona jest na wachty, to jest (w naszym przypadku) 2-osobowe zespoły, które pełnią zadane role. Wachta nawigacyjna pilnuje kursu wyznaczonego przez kapitana. Nawet jeżeli jacht płynie na autopilocie, zespół musi zachować czujność – w szczególności w nocy. Obserwować okolicę, sprawdzać kurs, wypatrywać innych jednostek i monitorować postęp podróży na ploterze – czyli nawigacji GPS. Członkowie nawigacyjnej pozostają cały czas na pokładzie. W zależności od warunków rejsu, wachta nawigacyjna zmienia się co kilka godzin (2-4). Im trudniejszy rejs, niższa temperatura – tym częstsze zmiany. Drugi rodzaj wachty to Kambuz. Kambuz przygotowuje śniadania, obiady i kolacje. Wydaje posiłki, zmywa naczynia i sprząta toalety. W tym worek ze „złem”. Zło to zużyty papier toaletowy, który na jachcie nie może trafić do toalety, gdyż spowodowałby jej zatkanie. Trafia więc do worka. Wachta kambuzowa trwa 24h, a jej członkowie pozbawieni są zaszczytnej możliwości dołączenia do wachty nawigacyjnej. Pozostała część załogi ma „wolne”. Ich jedynym obowiązkiem w tym czasie jest tak zaplanować odpoczynek, aby móc w pełni sił objąć wachtę nawigacyjną, gdy przyjdzie ich kolej. Dodatkowo, kiedy zachodzi potrzeba poważniejszych manewrów, którym towarzyszy praca przy linach, żaglach, cumach i odbijaczach (zwroty, cumowanie), mówimy o „all-hands-on-deck”. Czyli wszystkie ręce (a czasem nogi) na pokład. W praktyce, pozostali członkowie załogi z nudów pomagają gotować i sprzątać. Mogą przebywać w sterówce, śpią lub grają w gry – głównie planszówki, gdyż gry internetowe rzadko działają z powodu słabego zasięgu. Nie możemy oczywiście zapomnieć o kapitanie. W naszym przypadku, pani kapitan czuwa nad wszystkim. Prowadzi jacht do i z portu, stając przy sterze także w innych krytycznych momentach, na przykład gdy jacht przecina szlaki morskie lub w obszarach o intensywnym ruchu. Kapitan również odpoczywa, choć sposób, w jaki to robi, pozostaje tajemnicą. Czasem wydaje się znikać w swojej kajucie, by nagle dać się słyszeć donośnym: „STERNIK! 5 stopni w prawo!”. Im bardziej doświadczona i zgrana załoga, tym więcej odpoczynku może zyskać kapitan. Jednak nawet gdy jacht jest przycumowany w porcie, kapitan pozostaje czujny.
Choroba morska ma ogromny wpływ na życie na jachcie. Mówi się, że każdy ma „swoją” tolerancję na nią, ale wyraźnie wyróżniają się dwie grupy osób. Jedni, smutno zwisają po zawietrznej, przypięci uprzężą bezpieczeństwa do linii życia, „karmią rybki”, podczas gdy inni, siedząc pod pokładem, z apetytem smarują pasztetem chleb. Choroba morska jest bardziej dotkliwa pod pokładem, co rodzi dylematy, szczególnie na zimnych wodach. Czy lepiej zmarznąć na pokładzie, zachowując obiad, czy ogrzać się pod pokładem, ryzykując jego utratę? Jedynym ratunkiem jest szybkie przyjęcie pozycji horyzontalnej, jak najbliżej osi jachtu i jak najniżej. Zawsze starannie analizuję, ile warstw ubrania należy zdjąć. Próbowałem również taktyk ubierania i rozbierania się w pozycji horyzontalnej, nie bez sukcesów. Najtrudniej jest, gdy podczas przelotu przypada wachta w kambuzie. Oznacza to spędzenie większości dnia pod pokładem, gotując i zmywając. Warto pamiętać, że leki na chorobę morską działają tylko, jeśli są przyjęte zanim pojawią się jakiekolwiek objawy. Gdy objawy się pojawią, pozostaje już tylko poddać się naturze, dbając o bezpieczeństwo (uprząż, linia życia). Z nieznanych przyczyn, jednym z posiłków, które wyjątkowo dobrze znoszą chorobę morską, jest kisiel. Dlatego na żadnym rejsie nie powinno zabraknąć tego „daru bogów”.
Na jachcie również można łowić ryby, co okazało się sukcesem podczas naszego przelotu, być może dzięki zanęceniu przez załogantów. Nasza pani kapitan, choć nie jest wielką fanką wędkarstwa, wiedziała, gdzie zarzucać wędki. „Ja wam mówię gdzie – zarzucacie i czekamy 3-5 minut. Jeśli nic nie złowicie, płyniemy dalej. Ale jeśli coś złowicie, możecie wyciągnąć tyle, ile chcecie”. I tak właśnie było. Łowiąc po raz pierwszy, złapałem kilka sztuk.
Życie na jachcie przepełnione jest specyficznym żargonem. Do moich ulubionych należą: baksztag, forde wind, bajdewind, sztorcklapa, suwklapa, kilwater oraz wspomniana już lajflina. Czasem zdarza się, że nieobeznany z tą terminologią, wcześniej rozmowny adept żeglarstwa, na hasło „zamknij sztorcklapę” nagle milknie, zastanawiając się, co też ma zrobić. Polska nomenklatura żeglarska, pełna słów brzmiących obco lub bardziej swojsko, została stworzona niemal od zera po 1920 roku, bazując na spolszczonych i fonetycznie zapisanych słowach z języków niemieckiego, angielskiego, duńskiego i holenderskiego.
Podczas przelotu przypomniałem sobie, że jednym z moich marzeń, wspomnianym podczas formułowania życzenia związanego z Aurorą, było jej oglądanie z pokładu jachtu żaglowego. Niestety, tej nocy zorza się nie pojawiła, co było rozczarowaniem, zwłaszcza że zrobienie zdjęcia z płynącego jachtu byłoby trudne.
Światła Północy to gazy świecące w atmosferze pod wpływem wiatru słonecznego, podobnie jak w kolorowym neonie. Wiatr słoneczny podróżuje z prędkością około 400 do 700 km/s. Przyjmując średnią prędkość na poziomie około 550 km/s, średni czas podróży do Ziemi wynosi około 76 godzin, czyli mniej więcej 3 dni. Jest to czas przybliżony, zależny od prędkości wiatru słonecznego i innych warunków. Siła wiatru słonecznego ma wpływ na satelity, systemy nawigacyjne, łączność radiową oraz sieci energetyczne, a jego monitoring umożliwia prognozowanie zorzy polarnej. Za pomocą darmowej aplikacji można mniej więcej ocenić prawdopodobieństwo wystąpienia fenomenu na około 3 dni do przodu. Wskaźnik Kp, miara aktywności geomagnetycznej, służy do opisu zakłóceń w polu magnetycznym Ziemi. Im szybciej wieje wiatr słoneczny, tym większe są szanse na zorzę.
W trakcie rejsu Kp oscylowało w dolnych granicach 1-2. Wieczorem pierwszego dnia wartość Kp wzrosła do 3, co umożliwiło mi zrobienie pierwszych, choć nieporadnych zdjęć. Prognoza na Tromsø była bardziej optymistyczna, a oczekiwano wartości Kp na poziomie 5. Tego wieczoru, w noc Halloween, zorza pozwoliła się sfotografować, oferując wystarczająco silne światło do uwiecznienia jej na tle rozświetlonej wyspy.
Epilog. W 1582 roku miało miejsce wydarzenie opisywane jako „Czerwone Niebo nad Europą”. Zjawisko to było obserwowane w wielu miejscach, w tym w krajach położonych znacznie na południe od typowych obszarów występowania zorzy polarnej, takich jak Włochy czy Hiszpania. Warto zauważyć, że czerwone zorze polarne są mniej powszechne niż zielone, ponieważ zielone światło jest produkowane na niższych wysokościach (około 100-300 km nad Ziemią), gdzie zderzenia cząstek są częstsze ze względu na większą gęstość atmosfery. Czerwone zorze, widoczne na większych wysokościach, wymagają silniejszych burz geomagnetycznych. Efekt działania silniejszych burz widoczny jest dużo dalej od bieguna magnetycznego. 5 listopada 2023 roku, kilka dni po powrocie do Polski Kp osiągnęło wartość 7.333. Internet zalały zdjęcia aurory z plaż w trojmieście a nawet z południa Polski. Niebo ponownie zaploneło na czerwono nad Europą. Mogę sobie tylko wyobrzić co działo się wtedy w Tromsø. Musiał to być niesamowity spektakl.